Polska jest jednym z krajów najsilniej przyciągających obcokrajowców do pracy. To bardzo dobrze, ale paradoks polega na tym, że nie przyciąga do niej … Polaków. Łatwiej jest przyjmować imigrantów, niż aktywizować własnych obywateli.
Z informacji Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej wynika, że w Polsce pracuje około 1,5 mln obywateli innych państw, a resort zastanawia się nad wprowadzeniem udogodnień dla imigrantów z większej liczby krajów, między innymi z Filipin i Wietnamu, a być może nawet z Nepalu. Obecnie na podstawie oświadczeń firm o zamiarze zatrudnienia pracownika, czyli bez obowiązku posiadania pozwolenia na pracę, mogą być zatrudniani obywatele Armenii, Białorusi, Gruzji, Mołdawii i Ukrainy, o ile okres pracy nie przekroczy 6 miesięcy w ciągu kolejnych 12 miesięcy. Planowane jest wydłużenie tego okresu do 18 miesięcy oraz wprowadzenie ułatwień w uzyskiwaniu zezwoleń na pracę. Prowadzone są też prace nad zmianą zasad polityki migracyjnej, w tym także mające na celu zachęcenie obcokrajowców do pozostawania w Polsce na dłużej, a nawet na stałe. To odpowiedź na rosnące kłopoty polskich pracodawców z pozyskiwaniem kadr, godna pochwały i kontynuacji, mogąca mieć różnorodne pozytywne konsekwencje długofalowe, szczególnie mając na względzie niekorzystne tendencje demograficzne. Jednocześnie z danych OECD wynika, że Polska jest jednym z krajów najczęściej wybieranych przez obcokrajowców chętnych do podjęcia pracy i to nie od dziś. Już w 2016 r. pracę tymczasową podjęło 670 tys. imigrantów, wyprzedzając Stany Zjednoczone, Niemcy i pozostawiając daleko w tyle całą plejadę państw z różnych kontynentów. W 2017 r. na podstawie zezwoleń na pracę zatrudnionych było u nas ponad 7 tys. Nepalczyków, prawie 4 tys. obywateli Indii, 2,4 tys. osób z Bangladeszu, po około 1,4 tys. Rosjan i Azerów, ponad 1,2 tys. Turków, prawie tylu samo Chińczyków, 733 Filipińczyków, 657 Wietnamczyków, 426 Pakistańczyków.
Z całą pewnością można więc powiedzieć, że Polska jest krajem dla imigrantów zarobkowych bardzo atrakcyjnym i warto to wykorzystać. Można się domyślać, że obcokrajowców, mimo sporych odległości i bariery językowej, przyciągają warunki pracy i płacy oraz warunki życia, a więc na przykład możliwości znalezienia mieszkania, wyżywienia itp., a także szanse na poczynienie oszczędności lub wysłanie nadwyżek finansowych rodzinie pozostającej w kraju macierzystym. Według szacunków NBP, w trzech kwartałach ubiegłego roku obywatele Ukrainy pracujący w Polsce przekazali do swojego kraju ponad 8,6 mld zł. Co ciekawe, nie przyciągamy najbardziej skłonnych do emigracji zarobkowej obywateli Rumunii, Portugalii, Litwy, Chorwacji, Łotwy, Bułgarii, czy Irlandii. Inną ciekawostką jest to, że stopa bezrobocia w wielu krajach, z których przybywają do nas chętni do pracy, często tych bardziej odległych i egzotycznych, jest niska, a nawet niższa niż w Polsce. Większe znaczenie mają dysproporcje płacowe między tymi krajami a Polską, szczególnie duże w przypadku na przykład Ukrainy, czy Wietnamu.
Oceniając sytuację na rynku pracy, a w szczególności narastające bariery związane z niedoborem rąk do pracy oraz długofalowe niekorzystne tendencje demograficzne, groźne nie tylko z punktu widzenia wydolności systemu emerytalnego, ale także perspektyw rozwoju całej gospodarki, warto jednak zwrócić uwagę na istniejące wciąż bardzo duże zasoby potencjalnych pracowników w populacji kraju. Według Badań Aktywności Ekonomicznej Ludności, prowadzonych przez GUS, na koniec pierwszego kwartału ludność aktywna zawodowo w wieku minimum 15 lat liczyła nieco ponad 17 mln, z czego 16,3 mln stanowili pracujący, a 709 tys. bezrobotni, do których według tej metodologii zalicza się osoby aktywnie poszukujące pracy i gotowe ją podjąć. Jednocześnie aż 13,4 mln osób liczyła jednak populacja osób biernych zawodowo, co oznacza, że na 1000 osób pracujących przypadało 864 osób biernych zawodowo. Z tej perspektywy teza o wyczerpujących się zasobach kadrowych wydaje się zdecydowanie zbyt pesymistyczna. Z przytoczonych danych nie wynika oczywiście, że mamy potężną, o 2-3 mln większą niż cała ludność Belgii, Kuby, Portugalii, Grecji, czy Czech, armię ludzi gotowych do pracy, ale spora część spośród wspomnianych 13,4 mln osób może rynek pracy zasilić. Przyjmując unijne kryteria (15-64 lata), w wieku produkcyjnym mamy ponad 7,3 mln osób, według naszej definicji (18-59/64 lat) zasób liczy ponad 5,2 mln osób. Gdyby z tej mniejszej liczby udało się zaktywizować choćby 10 proc., czyli 520 tys. osób, zniknąłby problem szacowanej na 425 tys. liczby wolnych miejsc pracy. Aktywizacja osób niepracujących wymagałaby z pewnością pewnego wysiłku i poniesienia kosztów, głównie ze strony administracji rządowej, a prawdopodobnie także ze strony przedsiębiorców, ale wydaje się, że warto taki trud podjąć. Czy może się to udać? Skoro z mającego zaledwie 3,2 proc. stopę bezrobocia, odległego o niemal 6 tys. kilometrów Nepalu, przyjechało do Polski za pracą ponad 7 tys. osób, to z leżącego w województwie mazowieckim, położonego 136 kilometrów od Warszawy i 30 kilometrów od Radomia powiatu szydłowieckiego, charakteryzującego się najwyższą w kraju stopą bezrobocia, sięgającą 24 proc. (3,5 tys. zarejestrowanych bezrobotnych), powinno dać się kogoś pozyskać.
Roman Przasnyski – Główny Analityk GERDA BROKER